niedziela, 7 lipca 2013

BLING RING



Bling Ring
Sofia Coppola


Zacznijmy banalnie: na najnowszy film Sofii Coppoli czekałam z niecierpliwością. Po pierwsze kiedyś, gdy uparłam się, że wypada jednak mieć jakieś filmy „ulubione”, umieściłam „Lost in Translation” na najwyższej pozycji najukochańszych dzieł kinematograficznych. Po drugie tematyka nowej produkcji reżyserki „mojego ulubionego filmu <3” idealnie zdawała się pasować do pluszowego i popowego serca oraz umysłu kaolinicrush. Ach, no i Emma Watson. Uparłam się więc, że to tym wpisem rozpocznę swoje blogowe egzystowanie i tak też się stanie, wręcz dzieje, ba! Stało.

„Bling Ring” opowiada o grupce młodzieży, która nagle staje się szajką włamywaczy i złodziei, za cel upatrujących sobie domostwa najbardziej amerykańskich, pływających w „fame'ie” celebrytów. Coppola jak zwykle stawia na niemal przezroczystą reżyserię, eksperymentując tym razem z chwytami znanymi z fake dokumentów (mówienie do kamery, czy uczynienie jej jednym z uczestników zdarzeń) i o dziwo – średnio się to zgrywa. Zdjęcia Harrisa Savidesa są oczywiście świetne, na granicy podglądania i współuczestniczenia, i to nie z nimi jest problem. Przeszkodą jest chyba sama reżyserka, o której naprawdę chciałabym powiedzieć, że jej ufam, ale niestety – ufam coraz mniej. Coppola zdaje się być przekonana o swojej misji, chce chyba tworzyć kino autorskie, ale tak strasznie nie ma czasem na to pomysłu...

Historia jest stworzona dla mnie. Z ciekawostek powiem, iż na sali, na trzydzieści osób był tylko jeden mężczyzna, a kolega, gdy dowiedział się, że wybrałam się obejrzeć ten film odparł „to ta dziwna strona ciebie”. Dalszą częścią ciekawostki jest to, że również osoby odpowiedzialne za blok reklamowy były przygotowane właśnie na taką blond publiczność: był zwiastun nowego filmu o wampirach oraz oczywiście „Hugner Games” i prawdziwe hunger games, czyli środki na odchudzanie. Ale do rzeczy – więc dla mnie, dla takiego właśnie człowieka, który wchodzi na pudelka, który kocha „fame” (już drugi raz używam tego słowa, więc coś jest na rzeczy) i gwiazdy (ale te prawdziwe!), i chciałby być częścią Hollywood-świata. Młodzież amerykańska, co mnie oczywiście nie dziwi, ma jeszcze większy nieład w głowach. Kochają świat gwiazd do tego stopnia, że w sumie chcieliby być jego częścią, bez większego planu. Pragną imprezować, prowadzić może jakiegoś lifestyle bloga lub zajmować się modą – ale to w sumie nieważne, najważniejsze jest, by oddychać tym samym powietrzem co Paris Hilton. Mamy więc całkiem trafnie scharakteryzowaną mentalność współczesnych młodych ludzi, którzy chcą po prostu stać się marką, żyć w blasku fleszy i uwielbieniu fanów, zbierać lajki na fejsie, a serduszka na instagramie. Biznesplanu tutaj nie ma, chodzi po prostu o sławę.

Coppola tradycyjnie opowiada o świecie, który mniej-więcej zna, krainie ludzi bogatych i zblazowanych, bez pasji i pomysłu jak stać się szczęśliwszym. Traktuje historię po wierzchu, wierząc, że to najlepszy sposób, aby dotrzeć do prawdy, że skutki ukażą przyczyny. Dlatego raziły mnie rozmowy do kamery – rozumiem chęć oddania głosu postaciom, ale był to dysonans i raczej irytujący zabieg, sprawiający, iż odnosiło się wrażenie, że reżyserka po prostu nie wie jak inaczej przekazać motywy bohaterów (nie mówię tutaj o kończących wypowiedziach Nicki, granej przez Emmę Watson, ale o wstawkach na początku i trakcie trwania filmu). Samo prowadzenie historii nie wytrzymało tempa i poziomu, jaki został nadany już na samym początku seansu, a oglądanie błyskotek i świata celebrytów – początkowo tak pochłaniające – po pewnym czasie zaczyna nużyć. Brakuje tutaj dokładności już na poziomie scenariusza.

Generalnie film jednak polecam i na pewno do niego wrócę, chociażby po to, aby przekonać się, ileż smaczków serwowanych przez młodych aktorów, mogło mi umknąć za pierwszym razem. Reżyserka jak zwykle świetnie obsadza swoje dzieło, nie odczuwamy wymuszoności ani przez chwilę. Jedyny mój zarzut to, że za bardzo ufa światu, który tworzy – nie on powinien nieść opowieść, a bohaterowie, którzy naprawdę są prawdziwi do szpiku kości i ostatniego kosmyka farbowanych włosów. Brakuje tu czegoś, tego finalnego „blingu”, który, jakkolwiek nieśmiało pojawia się na początku oraz w jednej z ostatnich scen (tej z Nicki w telewizji), nie oślepia nas ani przez moment.